- Pisarz
- Wprowadzenie
- Publikacje
Cechą szczególną Mycielskiego była pełnia, wielość podejmowanych spraw, stały namysł, prawość i wielkość pozbawiona patosu. Dociekliwość pisarza realisty i subtelność myśliciela religijnego. W dziele Mycielskiego niczego nie brakuje, żadna z dziedzin nie zyskuje przewagi, jest podniebny lot wśród idei i błotnista ziemia pod stopą. Jest życie obok sztuki, religia, literatura obok muzyki, polityka i historia, szkice do autoportretu rozpisanego w czasie, jak na obrazach Rembrandta i wizerunki innych. Jest życie umysłowe i szara codzienność, Europa i Polska. Są nieustające zmagania z samym sobą, z własnym ciałem i umysłem. Trudno wskazać inną osobę (może poza Józefem Czapskim), która wiodłaby życie duchowe na podobnym poziomie i dawała świadectwo w zapisach o równej Mycielskiemu skali dociekań. Czytając go, mamy wrażenie, jakbyśmy patrzyli na Mycielskiego z bliska, słuchali jego rozmyślań, widzieli innych jego oczami. Czasami czujemy się wręcz niezręcznie, że odsłania przed nami tak wiele, mówi do nas wprost.
Trudno uwolnić się od Mycielskiego. Od jego hipnotycznej siły, swobody i mądrości. Można ułożyć jego portret z fragmentów myśli obecnych w jego tekstach i tych zapamiętanych we wspomnieniach przyjaciół.
W pisaniu Mycielskiego jest zarazem zdecydowanie i niepewność, chęć pokazania, jak u Montaigne’a, kim się jest w najdrobniejszym wymiarze, na każdym obszarze działania, ale tak by nie narzucać się innym, ze świadomością ciężaru jaki trzeba dźwigać przez życie. Jest w tych stale ponawianych ćwiczeniach świadectwo duchowej swobody, dociekliwość i przekonanie, że nie można, że nie warto pozwolić, aby zgasła w nas ciekawość. W swoich tekstach Mycielski podpowiada, że niczego, nigdy, nie wiemy na pewno. Dlatego zamiast kropki, zamiast dumnego wykrzyknika, dobrze jest postawić chwiejny znak zapytania.
Mycielski podobnie jak Zygmunt Krasiński żywił przekonanie, że czasami płynie przez niego strumień piękności, ale on sam nie jest pięknością. Że czegoś istotnego mu brakuje, że jest w nim jakaś skaza, odmienność, coś, co nie pozwala mu skupić się wyłącznie na sobie, wierzyć w swój talent, zabiegać o siebie. Zamiast tego wolał pomagać innym, dzielić się tym, co było mu dane. Rozdawał to, co ma, a nawet to, czego mu brakowało. Oddawał też swój czas. A pewnie i więcej – swoje serce i umysł. Bo inni wydawali mu się ważniejsi, bo przyjaźń cenił szczególnie wysoko.
Kiedy trzeba było zabrać głos, stanąć naprzeciw władzy, Mycielski się nie wahał. Miał odwagę wyrazić niezgodę, głośno powiedzieć „nie”, tak jak to się działo po wkroczeniu wojsk do Czechosłowacji. Wiedział, że w najlepszym razie skazuje się na wyobcowanie, że ucierpi na tym jego muzyka. A jednak nie miał wątpliwości, że postępuje słusznie.
Chyba nikt tak otwarcie, a przede wszystkim tak mądrze jak on nie pisał o swoim życiu erotycznym, o chwilach szczęścia i momentach udręki. Bez szukania wsparcia w psychologicznych rozważaniach. Mało kto tak jak on kochał Polskę i był nią przerażony. „Łatwiej — pisał — robić «rewolucję» niż państwo”. Nie umiał, nie chciał być gdzie indziej, a jednak myślał o życiu w Polsce wyjątkowo ostro, boleśnie dla siebie i innych, bo, jak się zdaje, tak wiele go tu drażniło, wydawało się oznaką ponawianego przez pokolenia intelektualnego lenistwa i zwykłej nikczemności. „Staś Prószyński — notował — słusznie powiedział, że jeżeli Warszawa była kiedyś Paryżem Północy, to teraz nie jest nawet Radomiem Europy”. I w innym miejscu: „Jakiś cudzoziemiec, który znał dobrze Polskę przedwojenną, mówił mi w «Bristolu», że Polska bez Żydów, szlachty i kurew nie ma sensu”. Mycielski wiedział, może lepiej niż inni, że w każdym narodzie drzemie nieskończenie wiele wariantów zbiorowego istnienia, a ich urzeczywistnienie zależy tylko od zbiegu okoliczności. Powtarzał: „W pewnych warunkach można by ze Szwajcarów zrobić hordę mordującą resztę świata”.
Chwilami wybierał milczenie, dumną samotność, choć przeczuwał, że gdyby całkowicie porzucił ciążące mu obowiązki, „wpadłby pod powierzchnię życia i skończył bezszelestnie”.
Aby zrozumieć Mycielskiego warto zajrzeć do jego dziennika, bo w nim najpełniej odbija się on sam i świat, który widzi, zawsze ostro, w szczególe, mądrze, tak by zobaczyli go inni.
„Walor pisarstwa jest tu naczelny — notował Bohdan Pociej — dar zajmującej narracji, zdolność trzymania czytelnika w napięciu ciekawości. Ten dziennik (w podobnym stopniu jak dziennik Gombrowicza, którego zresztą „egocentryczna” postawa obca była Mycielskiemu) ekscytuje, fascynuje, wciąga, daje do myślenia, trudno się od niego oderwać [...]. Przede wszystkim dlatego, że jest to dziennik znakomicie napisany, że jego język jest tak klarowny, a styl tak celny; przy czym nie czuje się żadnego o ten język i styl starania — co też jest cechą wybitnego pisarstwa. Istotną cechą tego stylu jest też zwięzłość”.
Cztery tomy dziennika rozpięte między dwiema, jakże istotnymi dla Mycielskiego, wypowiedziami, tą z roku 1950 – „Postaram się notować myśli i zdarzenia w sposób możliwie wierny moim myślom. O ile to tylko dziś możliwe, oczywiście” – a zdaniem zamykającym dziennik ostatni z uwagą, czy Jan Stęszewski zdoła wybrać z niego „jakieś fragmenty – a resztę przekreślić, wyrzucić”. Na szczęście nikt niczego nie przekreślił. Wszystko zostało.
Jednym z nich była śmierć, a właściwie umieranie, i to w trudnym momencie polskiej historii. Jego mottem mogłyby być słowa: „Brnij do końca w tę resztkę życia i świata, którą nosisz w sobie”. Są w dziennikach Mycielskiego przejmujące zapisy śmierci Janusza Radziwiłła, Jana Tarnowskiego, historia właściwie już pośmiertna Jánosa Esterházyego (i starań jego siostry, tej współczesnej Antygony). Są strony pisane z całkowitą szczerością, w chwili zadumy nad własnym losem, zawsze notowane z godnością, pełne emocji, choć podane z chirurgicznym chłodem i precyzją. Jest w dzienniku Mycielskiego zapis śmierci Marii Czapskiej i opis ostatnich dni życia przyjaciela Henryka Krzeczkowskiego.
Na dobrą sprawę – pisze Mycielski – interesują mnie naprawdę już tylko dwie rzeczy: moja własna muzyka i śmierć. Śmierć, to znaczy wiara czy niewiara. A w stosunku do wiary wątpliwość, czy prawdziwa wiara istnieje.
Śmierć bliskiego człowieka to dla Mycielskiego, za każdym razem, koniec pewnego świata. Ale zanim przyjdzie śmierć, zaczyna się zapadanie w siebie, powolne odchodzenie, rezygnacja z planów. Zanim człowiek zniknie ze świata, powinien zdać sobie, innym, a w przypadku niektórych także Bogu rachunek z własnych talentów. Mycielski potrafi pisać o sobie z całą surowością, ale zawsze spokojnie, bez rezygnacji, bez załamywania rąk.
Co może powstać z bulgotania mnóstwa pomysłów, projektów, wzorów (muzycznych!) w głowie? Bogate to czy ubogie? – podobny jest proces z zestrojeniem myśli ze słowami, z wyrażeniem myśli [...]. Podobnie z opowiadaniem sceny, rozmowy, wydarzenia, przeżycia. Ale w muzyce materiał jest inny [...]. Wcielić zamiar melodyjny na słowach, słowa wykonać w muzyce... Ach, tak. Szukaj, psim węchem; nie szukaj, odkryj – to, co tylko może być WYDOBYTE. Podkreśl, najprościej. Skupienie potrzebne do tego, może podobne do skupienia myśli matematycznej, a może właśnie całkiem innej? Za dużo, za prędko, za późno; krótkie ZAWSZE... Z panicznego nastroju zrobić spokojne skupienie. Spokojne i maksymalnie intensywne.
Jest także stałe zmaganie z Polską, ze światem, wypływające zarówno z ciekawości, jak i niezależności sądu. Są rozważania o polskim katolicyzmie przy okazji chrztu Pawła Hertza i następujący zaraz potem zapis życia codziennego. Bo dzieło Mycielskiego to także swoista powieść obyczajowa z wizją PRL w tle, mysia bieganina, walka o zachowanie godności na co dzień, wśród uciążliwości zwykłego życia. A obok tego przypomnienie świata przeszłości, odległego, stopniowo wymazywanego z pamięci, sprowadzonego do kilku przedmiotów mających moc przywołania Atlantydy. No i jest wiara w muzykę, jeśli już nie swoją, to komponowaną przez innych, muzykę świata zapewniającą życie duchowe.
Smutek – pisze Mycielski – należy przekształcić w poezję. Odwrotnie nie daje to nic, chociaż jest udziałem większości. Niezdolni do poezji są smutni i nie wiedzą, co to jest, nie wiedzą, czemu są smutni, zawiedzeni, bezbronni wreszcie. Muzyka jest ujściem. Dla niewielu. Religia też. Wytłumaczyć własną, a więc i ludzką katastrofę. Los. Obrona przed rozpaczą – źródło naszego myślenia, naszego czucia, naszej twórczości.
Kilka szkiców Mycielskiego znajdzie się kiedyś w antologii polskiego eseju. To teksty pomagające w myśleniu, stojące po stronie życia na serio, bez zdobień i udawania, bez taryfy ulgowej, spisane najprościej i najpiękniej. Trzeba do nich wracać. Stale o nich pamiętać, bo poza muzyką odnoszą się do całości życia duchowego, a może do życia w ogóle.
Zachód to kraina, gdzie „tanie są pomarańcze”, to miejsce, do którego się wzdycha, do którego się tęskni, którego się zazdrości. Niby jesteśmy tam u siebie, choć najczęściej przybywamy na krótko, tylko w gościnę. Zachód to „tam”, a „tu” jest kraj. I trzeba stamtąd wrócić. Ale do czego?
Już wkrótce wrócę z kraju, w którym pomarańcze są tanie – pisze Mycielski – do kraju, gdzie zamiast cytryn dojrzewa zimą głóg zwarzony mrozem. Spieszę się niespokojny, czy aby nie stało się tam coś, co mógłbym tu prześlepić. Spieszę się do domu, którego nie mam. Spieszę się do uczuć, których wstyd mi ujawniać. Do wszystkiego, co jest za późno albo za wcześnie. Do wrażenia, że jestem potrzebny, nawet gdy nikt mnie nie potrzebuje.
W tym zapisie jest smutek samotności i gorycz rozpoznania. Odwaga bezlitosnego spojrzenia na to kim tak naprawdę jesteśmy i jakie jest nasze miejsce na ziemi w wymiarze jednostkowym i tym przynależnym do większej wspólnoty, do państwa i narodu. To jakby inna, brutalna wersja miłosnego wyznania, współczesne Znasz-li ten kraj.
U Mycielskiego nawet w tekstach muzycznych spisanych przy okazji konkretnego utworu, jak w przypadku Bolera, dostrzec można przypowieść o niemal alegorycznym charakterze, o tym, co jest proste i tym, co złożone, o tym jak nadać myślom właściwą jej formę.
Ravel sądził, że napisał coś niezwykle skomplikowanego, coś, czego zarówno powtarzalność, jak i matematyczna dokładność i precyzja będą dostępne jedynie muzykom, którzy jedyni ocenić to potrafią. W przekonaniu tym utwierdzał go zapewne wysiłek, który włożył, by skomponować oba szesnastotaktowe człony tematu. […] Pomimo jednak tej sztucznie napiętej i naciągniętej długości temat ten rzeczywiście kilka miesięcy później zawędrował, jeśli nie pod strzechy, to w każdym razie do wszystkich niemal lokalików i kawiarni paryskich, choć zazwyczaj nikt nie śpiewał więcej niż pierwszą ośmiotaktówkę. […] Chcieć jak najmniej i ażeby owo mało było doskonałe, oto były recepty, które Ravel przekazywał swoim słuchaczom, które głosił i ilustrował przykładami, gdy z młodymi rozmawiał. Mamy dosyć wielkości, mawiał. Rozgniatają nas one, wytrącają z równowagi, z wszelkiej miary, miary ludzkiej, która powinna być naszą jedyną miarą. Tylko ta ludzka miara była jego metodą, hasłem i dążeniem. Ani mniej, ani więcej. Cieszyć się tym, co jest nam naprawdę dostępne, codzienne, i żeby to było wykonane perfekt.
W tych słowach rozpoznajemy u Mycielskiego jego słuch na melodię życia, na czysty ton duchowego istnienia i na to, co w człowieku najbardziej cielesne. A przy tym, nie ma u niego jakiejkolwiek rozlazłości, pozy, sztuczności, bo, liczy się codzienna trudna walka o dobrą nutę, o każde dobrze związane zdanie, o chwilę w życiu przeżytą naprawdę, w radości, ekstazie lub w smutku.
Potrafił żywo reagować na to, co znajdował w książkach, zawsze wydobywał z nich rzeczy najważniejsze. Miał dar zachwytu zarówno wobec pojedynczej linijki wiersza, jak i wielowątkowej powieści, byle tylko literatura chwytała coś z życia, była oknem szeroko otwartym na świat. Miał świadomość, że jako artysta grzeszy zapewne nadmiernym skupieniem na sobie. Powtarzał, że jego jedynym ratunkiem jest „ustawiczne wychodzenie poza siebie. Do przedmiotów, do zagadnień, do idei”. Dlatego wolał tych, którym udało się choćby na chwilę porzucić własne „ja” na rzecz pojedynczego „ty”, nie mówiąc już o nielicznych, którzy poruszali się udanie wśród zagadnień zarezerwowanych dla liczby mnogiej. Lubił powtarzać słowa Czapskiego, że „sztuka to publiczne zdejmowanie gaci. I kto na to się nie zdobędzie, niczego nie osiągnie”. On sam wolał jednak spotykać się z cudzymi myślami. Pragnął zachować jasne widzenie rzeczy, niezakłócone grą ambicji, pragnieniem zaszczytów. Krytyczny wobec siebie, u innych szukał wyłącznie „dobrych stron”. Cieszył się, gdy mógł coś od nich wziąć, czegoś się nauczyć. A przecież ci sami ludzie byli jego utrapieniem, rozdziobywali go codziennie, każdy coś chciał, kradł czas i uwagę.
Czuję w ludziach – pisał Mycielski – prawdziwy spód, niewyrażony, czuję, jakimi są, gdy są sami, gdy myślą i czują się sami. A w artyście widzę od razu jego spód – zdradzony tym, co robi, co dał, widzę też często to, czego dać nie potrafił [...]. Dla ludzi sztuka jest kłamstwem, a życie prawdą. Dla mnie odwrotnie.
Niedługo przed śmiercią Zygmunt Mycielski zanotował:
różne są miary wartości człowieka: czy to, co kto zrobił, dokonał, czy to, co potrafił dać drugim, (bliźnim! najbliższym!), czy to, czym kto jest wewnętrznie, ale i zewnętrznie – to, czym jest w oczach drugiego? Czym jest w ogóle «wartość» człowieka? Ile w tym zasługi, winy, przypadku – z urodzenia, zdolności, operacji tym, co jest nam dane z natury, ze środowiska, z którego pochodzę? Co z tego, że jestem Polakiem, że się urodziłem w tak zwanym ziemiańskim środowisku, że miałem mądrych życiowo rodziców i duży dom – a jakże od tego środowiska odbiegłem. Skąd to zagmatwanie w świat muzyczny, skąd nieporządek i lenistwo, namiętności i uniki przed wysiłkiem, niedbalstwa? Skąd pasje, nieurzeczywistnione możliwości, rzeczywiste wybryki? Rezygnacje, wysiłki? [...] Opuszczając świat, nie mogę nie myśleć o tym, co jest i o tym, czego nie ma. Zamknięty w mojej osobowości stoję przed niewyobrażalną nicością. Bez lęku, ale w samotności wobec wszystkiego.
I o tym właśnie pisał, głęboko i z talentem, nigdy na pokaz, zawsze dla tych, co chcą usłyszeć prawdę. Nie był pisarzem zawodowcem, gdzie indziej szukał w kulturze miejsca dla siebie. A jednak jego książek nie da się pominąć, są częścią tego, co w polskiej literaturze najważniejsze.
MAREK ZAGAŃCZYK
Z rozmów Elżbiety Markowskiej z Zygmuntem Mycielskim, Polskie Radio 1987
TRANSKRYPT WYPOWIEDZI:
Zygmunt Mycielski: Piszę właściwie od przeszło pięćdziesięciu lat, ale z tego wydane zostały tylko trzy zbiory moich felietonów, to była publicystyka. Publicystyka muzyczna i nie tylko muzyczna. Ja pisałem bardzo rozmaite rzeczy, ale zawsze był jakiś związek, no w każdym razie ze sztuką, bo często i z malarstwem i z pisarstwem. Pisałem dużo, a teraz przestałem pisać, bo się raczej skoncentrowałem na pisaniu muzyki, czyli na komponowaniu, a uważam że to, co miałem do napisania, w tych trzech moich zbiorach zostało wydane i nie mam zamiaru kontynuować o muzyce, zwłaszcza współczesnej, która już mnie przerosła. Jestem stary i musiałbym dobrze znać wszystko, co się dzieje i co się gra po świecie, żeby móc o tym własne jakieś zdanie wyrażać.